ROZMOWA ZE ZBIGNIEWEM
CEBULĄ
– laureatem Nagrody „Złotej Ramy” na Salonie Malarstwa i Rzeźby ZPAP – 2009
Redakcja: Miałeś w 2009 roku wystawę malarstwa w Galerii Pryzmat. Każda wystawa obejmuje jakiś etap poszukiwań. Czy było to podsumowanie zamkniętego już okresu, czy może ta ekspozycja zapoczątkowała coś nowego w Twoim malarstwie?
Zbigniew Cebula: – W moim przypadku wystawa z nowych prac jest przeważnie podsumowaniem jakiegoś okresu malowania, lecz niekoniecznie jego definitywnym zamknięciem. Tak było z cyklem i wystawą pt. „Handakos”, gdy już po pokazie powstało kilka obrazów związanych z tym tematem, które zatytułowałem „Handakos – apokryf”. Wystawa „Opowieści” w Galerii Pryzmat grupowała, także z racji rozmiarów galerii, trzy obszary moich poszukiwań, które w jakiś sposób się w mojej twórczości przeplatają: wątek biblijny, mitologiczny – na wystawie dominujący – i osobisty. Nie sądzę, żeby one w przyszłości zanikły w ogóle z mojego pola zainteresowań, ale mam nadzieję, że będą się wzbogacały w sferze rozwoju malarskich środków wyrazu, metaforyki.
R: Jakie są Twoje pierwsze wspomnienia z dzieciństwa lub młodości? Kiedy pomyślałeś, że może będziesz artystą malarzem?
Z. C.: – Malowanie i rysowanie towarzyszyło mi w jakiś sposób zawsze, inna sprawa to ta, iż nie myślałem o tym w kategorii zawodu. Dopiero gdy trafiłem w latach osiemdziesiątych do pracowni plastycznej prowadzonej przez Józefę Sobór – Kruczek, gdzie dzięki życzliwości prowadzącej mogłem całymi dniami malować mimo „urzędowych” godzin jej funkcjonowania – zyskałem pewność i świadomość kierunku drogi życiowej. To chyba w tamtym czasie podjąłem tę decyzję.
R: Twoi ważni i bliscy bracia po pędzlu, z których czerpałeś siłę i nauki, którymi się zachwycałeś, którzy dali ci jasny sygnał swojej przebytej drogi, ale i przypomnieli o konieczności stworzenia podwalin do Twojego samostanowienia?
Z. C. – To bardzo obszerne pytanie. Jak sądzę, mieszczą się w nim również fascynacje różnymi mistrzami z historii malarstwa, dominującymi w różnych okresach mojej twórczości, a również te bezpośrednie kontakty i przyjaźnie ze starszymi kolegami, jak mówisz, „braćmi po pędzlu”. Z tych historycznych proweniencji wymieniłbym średniowieczne malarstwo tablicowe, Masaccia, Rembrandta, późną twórczość Tycjana, ale także barokowe malarstwo cechowe, a z bliższych naszym czasom malarzy van Gogha, Rouaulta i Nicolasa de Staela. Jeśli zaś chodzi o te bezpośrednie i istotne dla mojego rozwoju kontakty to muszę przyznać, że miałem szczęście. Bo był to Jan Szancenbach, Zbysław Maciejewski, Sławek Karpowicz, wspomniana Józefa Sobór-Kruczek ale przecież i Ty z pracownią na ulicy Szerokiej. Jednak kiedy patrzę z perspektywy czasu, a i wtedy tak to odbierałem, to niezwykle istotnym dla mojego pojmowania malarstwa, jego powagi i ważności, była znajomość z Witoldem Damasiewiczem. Niezwykła kultura oka i ducha, szczera sympatia, jaką darzył nieopierzonego żółtodzioba z aspiracjami do bycia malarzem, spowodowały, że ten kontakt pozostawił we mnie trwały ślad.
R: Co jest takiego fascynującego w malarstwie, że warto dla niego poświęcić całe życie?
Z. C. – Nie bardzo umiem odpowiedzieć na to pytanie. Malarstwo jest mi dane jako moje życie i przede wszystkim nie traktowałbym tego w kategoriach poświęcenia. Owszem, są trudne chwile, bywa, że ciężko być malarzem w obecnej sytuacji, ale kłopoty związane są z każdym zawodem. A fascynacje… cóż, malarstwo jest fascynujące…
R: Jesteś postrzegany w środowisku jako malarz figury ludzkiej, ale również obrazów prawie że abstrakcyjnych, wprawdzie aluzyjnych w stosunku do natury, ale operujących autonomicznym językiem koloru, materii, światłocienia, geometrycznego kształtu. Czy Twoje miasta, dachy, autostrady, portrety kamienic, pejzaże są równie ważne jak uwikłany w swoją otaczająca przestrzeń człowiek?
Z. C. – O tak, one w jakiś sposób, teraz raczej podskórnie, ciągle są obecne w moim malarstwie. Wychodzącz pracowni prof. J. Szancenbacha na dyplom malowałem urwiska kamieniołomów, które w moich obrazach stawały się amorficznymi strukturami abstrakcyjnymi. Po studiach pojawiła się potrzeba solidniejszej konstrukcji. Tę dał mi właśnie pejzażmiejski, zresztą, też z czasem zmierzający ku abstrakcji. Dla mnie w ogóle najciekawszym terenem są poszukiwania na granicy abstrakcji i figuracji.
R: Czy możliwe jest w malarstwie uprawianie metafizyki?
Z. C. – Metafizyka to wielkie słowo. W dobrym malarstwie Tajemnica zawsze jest obecna.
Twój pogląd na dydaktykę artystyczną. Jesteś przecież pedagogiem Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Prowadzisz Pracownię Malarstwa I roku na Wydziale Grafiki. Czy w Akademii młody, utalentowany student może rozwinąć skrzydła czy może zagraża mu i tłamsi go zakonserwowane w tradycji myślenie o sztuce?
Z. C. – Trzeba otwarcie powiedzieć, że Akademia na pewno nie tłamsi młodych adeptów sztuki, co najwyżej wymaga wysiłku. Oczywiście za każdym z artystów-pedagogów stoi indywidualne doświadczenie twórcze, własne poszukiwania, i przez nie patrzy się na studenta, bo to, najzwyczajniej, jest najuczciwsze i najprawdziwsze. Dlatego student może wybierać między różnymi pracowniami. Myślę jednak, że zawsze dla ruszającego w wielki świat artysty, dobrze będzie mieć w swojej biografii wątek nierozumianego i gnębionego J…